Wnikliwym okiem - komentarze bieżących wydarzeń
Dodano: 15.01.2017
Lublin w zimowej aurze. Więcej nawet : Polska w zimowej aurze. Widzę to jadąc pociągiem. Jak ja na to czekałem, na tę białą Polskę. Jak mi się to podoba. Nareszcie zima! Tyle lat jej nie widziałem. Dzisiaj wspominałem białe wakacje , a raczej pamiętne ferie świąteczne w jakiejś środkowej dekadzie ubiegłego stulecia. Śnieg po pas, zaspy, konie ciągnące sanie, kłęby pary dobywające się z ich chrap, białe przestrzenie, zające śmigające po polu, tropy zajęcze na świeżym śniegu, ogień w piecu wielkiej izby wiejskiej, słoma w kącie dla dzieciaków, na oknie lodowe mozaiki, szaleństwa dzieciaków na tej słomie... Ufff, muszę przyhamować, bo zbyt dużo tych śnieżnych wspomnień. Gdyby tak pójść za tropem...
Wracam do Łodzi, ale jutro wyjazd do Krakowa. Nie powinienem się jednak zbytnio spieszyć z tym pisaniem. Dopiero Koluszki. Do Łodzi Widzewa jeszcze trochę. Wracajmy do Lublina. Najpierw była Msza Święta w kościele akademickim, tym samym w którym się modliłem codziennie przez 4 lata, zanim opuściłem Polskę. Było kilka osób ze starej gwardii, a jedna starogwardyjska para, Ania i Marek, to nawet mieli jubileusz... dziestolecia ich ślubu. Formalnie w poniedziałek, ale my „sto lat" już teraz im zaśpiewaliśmy pod fruwającymi śnieżynkami. Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć pod ośnieżonym świerkiem i tym razem nie sańmi, ale samochodem powieziony zostałem na Chojny, do znanego mi domu, gdzie jest znajome poddasze, na którym odbywaliśmy nasze Msze Święte „wieczernikowe” przed półwiekiem. Na tymże poddaszu, tym razem, zamieszkałem, uważając, żeby nie robić bałaganu, bo następnego dnia mieliśmy tam Mszę „medytacyjną” dla ciągle pełnego werwy „Wieczernika”, chociaż ubyło już z niego kilka osób.
Niestety, tego wątku ani innych, które miałem w głowie już nie rozwinę, bo jestem za Koluszkami i trzeba zwijać komputer. Powiem tylko tyle, że było rodzinnie, czyli bardzo domowo. Po Mszy, jak zwykle było jedzenie i dość długie gadanie, na różne tematy. Niektóre były lekko wybuchowe. Pośród nich: znamiona interwencji i Bożej w nasza najnowszą historię. Ta najnowsza dotyczyła dwóch skandalów, które niedawno miały miejsce i przyszły jak na zawołanie, karząc tych którzy byli autorami „puczu sejmowego”. Kompromitacja ich usiłowań przyszła ze strony zupełnie niespodziewanej, bo od samych organizatorów „puczu”.
Dodam , zakładając już czapkę, że prawdopodobnie będziemy mieli „metę” dla weteranów duszpasterstwa akademickiego z ubiegłego wieku i wszystkich sympatyków, jeśli się tacy pojawią, u jakiejś tajemniczej siostry Amerykanki, w jej domu... Już hamuje pociąg i ja gwałtownie włączam hamulec. Szczęść Boże. Zamykam komputer, ale serca nie zamykam...
o. Zygmunt Kwiatkowski SJ
Wyprawa o. Zygmunta Kwiatkowskiego SJ do Japonii
Dodano: 9.01.2017
SOBOTA, 24 GRUDNIA 2016. Pasterka w Kawasaki
Do Yeregałki pojechaliśmy pociągiem, który funkcjonuje jak metro. Pierwszy raz widziałem ten pociąg pustawy. Na ulicach też ludzi nie było, no ale na pasterkę udaje się tutaj znikoma ilość mieszkańców metropolii, bo chrześcijanie stanowią niewielki procent ogólnej liczby ludności. Kościół oprócz napisu i świetlnych ozdób bożonarodzeniowych niczym specjalnym nie wyróżniał się pośród okolicznych domów.
Prezentacja „księdza z Syrii”, której dokonał proboszcz, była bardzo krótka, krótka była też alba którą otrzymałem, bo ksiądz proboszcz był raczej filigranowego wzrostu, a żadnych gości widać nie przewidywał. Niespodziewana obecność „księdza z Syrii” wywołała sporą konsternację w grupie odpowiedzialnych za liturgię perfekcjonistycznych Japończyków. Potem jednak, wiedząc, że chodzi tylko o zwykłą koncelebrę, znacznie się rozluźnili i zaczęli już nie tylko zwyczajowo się uśmiechać.
Procesja do ołtarza odbywała się w ciemnościach bożonarodzeniowej nocy, tylko przy blasku świec. Kolendą lejtmotywem, która była najpierw grana a potem śpiewana przez wszystkich była „Cicha noc”, a więc nie było żadnej bariery kulturowej aby się płynnie włączyć w liturgię japońskiej pasterki.
Potem jeszcze nastąpiło najpierw okadzenie szopki z umieszczonym w niej Dzieciątkiem Bożym, po czym ksiądz dokonał okadzenia ołtarza i rozpoczęła się japońska Msza Św. w Pierepałka, japońskiej parafii dystryktu Kawasaki. Msza była krótka i zwięzła jak kazanie proboszcza o tym, że wychowanie dzieci wymaga wiele ofiar ze strony rodziców, ale wystarczy jeden uśmiech dziecka, aby zapomnieli o tych ofiarach i cieszyli się dzieckiem. Takim samym skarbem jest dla nas Pan Jezus leżący w żłóbku. Jedyna odmienność jaką zauważyłem , oprócz oczywiście języka, to dość liczne komendy w trakcie liturgii, orientujące uczestników co należny robić w danym momencie, że teraz wstajemy, a teraz siadamy, zapalamy świeczkę, gasimy, odkładamy pod krzesło, odpowiadamy refrenem na strofy śpiewane przez kantora i śpiewamy razem pierwszą i drugą zwrotkę jakiejś kolejnej pieśni. Komendy podawał starszy pan w czarnym garniturze. On też, zwięźle podał ogłoszenia parafialne pod koniec Mszy Świętej. Wyjaśnili mi potem znajomi, skąd się wzięło to „komenderowanie” i że jest ono konieczne. Chodzi o to, że w zgromadzeniu liturgicznym, czyli po prostu pośród ludzi znajdujących się w kościele, znajdują się również osoby, które nie są chrześcijanami i chodzi o to aby wiedzieli jak mają się zachować, aby podczas modlitwy nie czuli się nieproszonymi gośćmi, ale umieli w niej czynnie uczestniczyć . Szczególnie drażliwym momentem jest oczywiście wytłumaczenie im, że komunia św. jest dostępna tylko dla ochrzczonych. Żeby jednak nie czuli się wykluczeni ze wspólnoty uczestniczących w liturgii, oni też biorą odział w procesji komunijnej do ołtarza, tyle że zamiast Ciała i Krwi Pańskiej, otrzymają od księdza specjalne błogosławieństwo krzyżem kreślonym na ich czole.
Przemknęła mi wówczas myśl przez głowę, czy nie mogłoby to być jakimś wzorem dla chrześcijan, na przykład w naszym kraju, którzy nie mogą przystępować do komunii św., na przykład z racji rozwodu i niesakramentalnego związku z kimś drugim - czy nie mogliby podchodzić do księdza po eucharystyczne błogosławieństwo, dając znać o tym, jak tutaj w Japonii, złożonymi rękami i pochyleniem głowy?
W ogóle, jak zauważyłem, rola osób świeckich we wspólnocie parafialnej jest zdecydowanie większa aniżeli u nas w kraju. Do nich należny zarząd parafią, troska o nieruchomości, działalność charytatywna i finanse parafii.
Jak się zorientowałem, w każdej parafii jest dużo rozmaitych komitetów. Od jednego takiego komitetu w parafii Yeregałka, nazywającego się w polskim tłumaczeniu: „Drzewko oliwne”, otrzymałem po Mszy Św. pasterkowej wsparcie dla osób najbardziej potrzebujących jakie znam w Syrii, dotkniętych skutkami wojny domowej. Wzruszył mnie ten gest, bo wcale o żadną pomoc tam się nie zwracałem.
Wierzę, że ten gest to nie są tylko pieniądze, ale i Boże błogosławieństwo, zarówno dla obdarowanych, jak i dla darczyńców. Tradycyjne, kulturowo promowane uśmiechy japońskie okazały się być nie tylko konwencją zwyczajową.
o. Zygmunt Kwiatkowski SJ
Wyprawa o. Zygmunta Kwiatkowskiego SJ do Japonii
Dodano: 14.12.2016
WTOREK, 13 GRUDNIA 2016
Już w samolocie. Pierwszy raz w życiu piszę z pokładu samolotu, na wysokości 10 tys. metrów, nad gęstą pokrywą chmur. Zrobiło się jasno, bo słońce odbija się od chmur, zupełnie jak zima w górach. Samolot opóźnił się na starcie 15 min bo rozmrażał skrzydła, a mnie się wydaje, że to gorliwość pilota, bo inne samoloty odlatywały bez udawania się na specjalne miejsce, przy pasie startowym, gdzie dokonano tej zimowej kosmetyki Boeinga.
Dwie uwagi do zanotowania. Pierwsza bardzo przyjemna, odnosi się do języka fińskiego. Niezwykle dźwięczny, jak tremolo fortepianowe, albo jak strumyk górski w sezonie topnienia śniegu, kiedy to zewsząd kropelki wody spadają, a strumyk pokonuje kamienne przeszkody z dźwięcznym, wesołym hałasem.
Druga uwaga też dotyczy głosu, ale jest ona mało przyjemna. Właściciele smartfonów w poczekalni lotniska - niektórzy byli nieprzyzwoicie głośni i do tego ekshibicjoniści, głośno rozmawiając na prywatne tematy. Najpierw rej wiedli dwaj Arabowie. Jeden z nich posiadał głośny baryton. Piękny głos, ale nie było to miejsce gdzie ktokolwiek chciałby ich głosu słuchać, bo każdy był zajęty swoimi sprawami. Młodzi mężczyźni zdawali się mówić: mamy prawo, a więc nikt nam nie podskoczy. A może nie zdawali sobie sprawy, że ich głośne rozmowy mogą kogoś irytować. Mimowolnie zaczęły się uogólnienia, że to ludzie krzykliwi, że mało w ich kulturze jest troski o odczucia i uczucia drugiego człowieka, a krótko mówiąc jeszcze nie odeszli daleko od barbarzyństwa. Rozmyślanie moje przerwał skrzeczący, donośny głos lekarza, który przepisywał pacjentowi kuracje, a potem jeszcze tłumaczył to samo jego żonie. Odpowiadał na rożne wątpliwości medyczne, poruszając problem żywienia, sposobu podawania leków i nie kończące się inne uwagi - bo jeszcze było trochę czasu do bordingu. Lekarz wyraźnie starał się zapełnić wyczerpującymi, szczegółowymi instrukcjami medycznymi, a ja miałem przekonanie, że to był akt promocji samego siebie i to jeszcze międzynarodowej.
Jednak był to Polak. Polacy jednak to kulturalny naród. Barbarzyństwo dawno się skończyło w tym kraju. To pewnie przypadek. To jego skrzeczący głos sprawiał takie nieprzyjemne wrażenie, że on krzyczy. Próbowałem go jakoś usprawiedliwiać, ale robiłem to wyraźnie wbrew sobie. Dwa razy na niego spojrzałem, ale on pewnie sądził, że z uznaniem, bo nawet tu na lotnisku służy choremu człowiekowi. No i przyszło dwóch panów, nawet dość daleko zajęli miejsce, ale rubaszny pan o dobrze odżywionej okrągłej twarzy gadał tak, że słyszałem go jak gdyby mówił do mnie. On coś oceniał do telefonu, używając barwnych, kolokwialnych określeń. W głosie miał niebywałą pewność siebie, a jego oceny były rozstrzygające. Osoba do której się zwracał była mu bliska, bo nie szczędził odzywek kumplowskich, jędrnych, z ich środowiska i zdrobniałych imion. Ten pan wcale się nie peszył tym, że na niego spoglądały z wyrzutem niektóre osoby. On jest chłop fajny i wali prosto z mostu. Nie lubi gładkich grzecznościowych formułek, on nie jest olśniony nowoczesnością, lotnisko dla niego jak tramwajowy przystanek. Wszyscy muszą widzieć jego luz, a jeśli ktoś patrzy z niechęcią, to musi być jakiś „drwęciak”. Krawatów dzisiaj się nie nosi, przynajmniej na lotnisku i nie stosuje sie savoir vivre’u salonowego. Świat jest nowoczesny a my naród kulturalny. Niech nie myslą „europasy”, że my niedawno wyszliśmy z barbarzyństwa. Lepiej niż oni potrafimy się posługiwać smartfonami na lotniskach.
Helsinki
Dopiero godzina 15-ta a słońca już nie ma. Pozostała jaskrawa, ciemno żółta smuga na niebie. Potem nagle wlecieliśmy w kolor dziwnie fioletowy. Wszystko było otulone tym adwentowym aksamitem. Przestrzeń pod samolotem wyglądała jak fioletowe morze, nad nim fioletowe, jaśniejsze w odcieniu niebo, oraz cudownie fioletowe skrzydła samolotu. To wszystko nieruchome, bez żadnych innych odcieni. Fioletowe pola, nieruchome, jak byśmy sami stali się tym ciepłym, dostojnym i tajemniczym fioletem. Kiedy samolot obniżył swój lot i zapowiedziano oficjalnie, że zbliżamy się do lotniska w Helsinkach, pojawił się brzeg morski. Jego nieregularna linia stawała się coraz bardziej wyraźna, tak że można było rozpoznać liczne małe wyspy znajdujące się w wodzie jak szare kępy drzew. Szare, bo nie było słońca, ale i nie było kompletnych ciemności, tym bardziej, że stopniowo pojawiały się światła miast, małych miejscowości i pojedynczych świateł domów zagubionych w ośnieżonym krajobrazie. Właśnie, pojawił się śnieg i wielki księżyc w pełni, ruchome światła samochodów, port cały w światłach jak choinka. Przez cały czas podchodzenia do lądowania, które trwało dość długo, bo samolot musiał wykonać niemal pełne koło, mieliśmy wrażenie, że docieramy do krainy św. Mikołaja, tego z Laponii, na saniach i latających reniferach... Na ogół komercyjni staruszkowie w czerwonych kombinezonach są mi obojętni i patrzę na nich jak na „plastikową” pomysłowość handlową, ale tutaj, pięć minut przed lądowaniem samolotu, kiedy nagle pojawiła się śnieżna kraina, to było piękne zjawisko . Prawdziwa niespodzianka, tym bardziej, że jeszcze godzinę temu Polska była spłukana deszczem i buro-szara.
Celebrowanie humanitarianizmu
Nikogo nie obchodziło, ze samolot się opóźnił, z Warszawy do Helsinek, że opóźnił się potem autobus lotniskowy biorący pasażerów do głównego hallu, gdzie miałem szybki transfer na samolot odlatujący do Tokio. Nie kończący się korytarz otwierał coraz to nowe sekcje, a ja zdyszany i spocony jak mogłem szybko szedłem do bramy 38, na końcu tej maratonowej trasy. Po drodze jeszcze odprawa paszportowa. Automat nie działał, przy drugim było zamieszanie, wskazano mi okienko, kilka osób przed nim, poprosiłem abym mógł je wyprzedzić. Jedna osoba się zgodziła, druga spojrzała na mnie mętnym wzrokiem - w którym była odmowa.
Młody pracownik straży granicznej patrzył na mnie zbyt podejrzliwie. Musiałem się powstrzymać, żeby mu nie pokazać języka. Spocony dopadłem wreszcie miejsca, gdzie już miał się odbywać bording, a tu kompletny relaks. Wszyscy siedzą i tylko klasa biznesowa przy wejściu, ale coś się stało i panie od odprawy pasażerów nad czymś debatują koło komputera. Blond-szefowa w centrum, na ruchomym fotelu, obok niej starsza Finka i młoda Japonka. Szefowa rozdaje uśmiechy na lewo i na prawo, a dwie dworki coś jej wyjaśniają. Szefowa się nie denerwuje, szlachetnie gestykuluje, a minuty lecą. Pan Japończyk w stroju weterana wojennego w czarnych getrach na muskularnych łydach z plecakiem i napierśnikiem w postaci innej jeszcze torby dzielnie stawił się punktualnie co do minuty, gotów przekroczyć linię bordingu jako pierwszy, na co w całej pełni zasłużył. Stoi dzielnie jak samuraj i się nie denerwuje, to znaczy zachowuje kamienne lico nieporuszonego żadnym dramatem wojownika. Stoi w pełnym rynsztunku i ani myśli by usiąść.
Pani szefowa nie traci na operetkowej słodyczy i z uśmiechem na twarzy wpatrzonym w nią dworkom coś tłumaczy, a one są w ekstazie życzliwego zrozumienia dla jej czarujących tłumaczeń. Komputer cały czas jest też czule molestowany, ale nic z tego nie wynika. Nagle widzę reakcje samuraja. Podniósł rękę do góry, albo sama mu wyskoczyła ponad głowę. Wyraz twarzy pozostał jednak niewzruszony. Uśmiechnięte panie udają, że nie dostrzegają opóźnienia, to znaczy panują nad sytuacją, bo doskonale wiedzą, że system nie zaskoczył. Wreszcie młody Japończyk na wózku inwalidzkim i jego czterej koledzy otrzymują potwierdzenie bordingu i wśród ukłonów, uśmiechów i składania po japońsku rąk, zostają odprawieni i uprawnieni, jako pierwsi mogą udać się do kabiny samolotu. Już mają to robić, kiedy komputer nie wyraził zgody. Coś zaczęło migać i okazało się, że to zły znak. Trzeba było przerwać tryumfalne ukłony. Znów zbiórka koło uśmiechniętej królowej lotniska, krótka sekwencja przeprosin i wówczas Japończykowi znów podskoczyła do góry ręka. Królowa nie widziała jego gestu, a gdy skierowała wzrok w jego kierunku, trzeci raz pokiwał ręką, ale wyglądało to na gest poddania. Szefowa lotniska tryumfowała, tym bardziej, że miganie zostało zlikwidowane i podjęto po raz drugi ceremonie życzenia dobrej drogi niepełnosprawnemu Japończykowi, chcąc tym wykazać wszystkim pasażerom, że to nie było żadne opóźnienie i żadna awaria nie miała miejsca, ale odbyła się batalia o prawa człowieka. Wróg został pokonany. Uśmiechy i ukłony udokumentowały wyraźnie wysoką kulturę, co tam kulturę, humanitarny geniusz naszych lotniskowych przełożonych.
o. Zygmunt Kwiatkowski SJ
Dodano: 9.01.2017
Każdy problem jaki się pojawia przed nami, jest dla nas wyzwaniem. Stanowi z jednej strony jakieś konkretne zagrożenie, z drugiej natomiast jest szansą na większe rozumienie i większą dojrzałość. Każdy nowy problem jaki stoi przed nami stanowi również realną próbę naszych charakterów oraz weryfikację podjętych przez nas wyborów.
Truizmem jest twierdzenie, że każde działanie powinno być świadome samego siebie, że nie należy działać bez głowy, bo szybko się okaże , że jest ono bez sensu i trzeba będzie za nie płacić „frycowe”. Każde działanie powinno się opierać na zrozumieniu sytuacji w jakiej się ono odbywa i każdemu powinna towarzyszyć świadomość celu, który się chce osiągnąć.
Słuszne i skuteczne działanie nie powinno się dać ponieść emocjom, które są w stanie człowieka otumanić i wkręcić w zachowania, których potem może się wstydzić i ich żałować. To co miało być wzniosłe i takie bohaterskie, może się okazać niegodne i życiowo błędne. Zamiast bronić dobra, może się komuś uczynić krzywdę, krzywdząc jednocześnie w ten sposób również samego siebie. Do tego dochodzi oczywiście plama na honorze grupy, jeśli takową reprezentujemy, albo się z nią ideowo utożsamiamy. Manifestowana siła może się okazać słabością, a manifestowana głośno determinacja fanatyzmem.
Sylwestrowy skandal jaki miał miejsce w zeszłym roku w Kolonii i innych niemieckich miastach nie powtórzył się w Ełku. Co do tego nie ma wątpliwości. Tam bawili się cudzoziemscy uchodźcy w barbarzyński, wulgarny i obraźliwy dla miejscowej ludności sposób. Molestowali dziewczęta i przechodzące kobiety. Z całą pewnością, przynajmniej do pewnego stopnia winnym za ich zachowanie było niezrozumienie święta w którym, wielu spośród nich uczestniczyło po raz pierwszy w życiu. Mieli o nim pojęcie mniej więcej takie, jakie my mamy o nocy Kupały. Jednak zachowanie ich było obraźliwe nie tylko dla kobiet, ale głównie dla mężczyzn, którzy nie umieli tych kobiet ochronić. Dali w ten sposób dowód, ze albo są nic nie warci, bo obojętne jest dla nich to co dzieje się z „ich” kobietami, albo boją się zareagować, a więc nie są prawdziwymi mężczyznami. Ofiarami padły zatem nie tylko kobiety, ale również i mężczyźni, czyli w pewnym sensie obrażone zostało całe społeczeństwo.
Zdaje się jednak, że porównanie pomiędzy Kolonią i Ełkiem kończy się na tym, że tu i tam byli cudzoziemcy (brak jednak wszelkiej proporcji w liczbach) oraz, że w obu wypadkach chodziło o noc sylwestrową, chociaż oczywiście nie tę samą, ale o równy rok oddaloną jedna od drugiej.
Trudno mi o wnikliwą analizę tego co się stało od strony analizy faktów, bo ich nie znam. Są inni którzy tym się zajmują. Mnie interesują natomiast pryncypia, bo w gruncie rzeczy od nich wszystko zależy. Chodzi o ich klarowność, aby nie tylko nie powtórzyła się podobna tragedia w przyszłości, ale żeby nas ona czegoś nauczyła już teraz, już dzisiaj. Jest to dla nas zbiorowa szansa wyraźniejszego określenia tego co się rzeczywiście wybrało w życiu, czy jest to rzeczywiście szlachetna obrona wartości, czy też chodzi o pretekst aby usprawiedliwić nim społeczne warcholstwo. Jest to też doskonała okazja, aby sprawdziły się ludzkie charaktery. Aby się ujawniło, gdzie chodzi o prawdziwą odwagę i męskość, a gdzie mamy do czynienia tylko z efektownym tatuażem, który zdecydowanie nie wystarcza aby wykreować kogoś na dzielnego i szlachetnego wojownika. Naszym zagrożeniem jest bowiem zarówno ślepa uległość emocjom, jak i hipokryzja sloganów.
Ponadto, trzeba też zauważyć, że nawet taki przykry incydent jak ten który miał miejsce w Ełku ma znaczenie dla tego co dzisiaj dzieje się w Polsce, zachowując oczywiście konieczne proporcje. Wpłynie on negatywnie na to co u nas się dzieje, powiększy istniejący bałagan i skalę anarchii, która tak bardzo nam ciąży, czy nas raczej usposobi do mądrego zarządzania posiadaną wolnością, Czy pobudzi wulgarność i niechlujstwo moralne do jeszcze większego uaktywnienia się w przestrzeni publicznej, czy raczej ją zmniejszy. Powiększy skalę zamieszania ideowego, czy też przyczyni się do uporządkowania tego bałaganu , który w dużym stopniu kreują media wespół z wielką, polityką narodową i tą pomniejsza, lokalną. Może dzięki debatom jakie się zwykle rodzą z okazji wydarzeń jak to o którym mówimy tutaj, staną się bardziej wyraźne pryncypia szlachetności i honoru. Może będzie więcej zgody co do wartości i więcej za nie odpowiedzialności. Może patriotyzm stanie się etosem wierności naszej narodowej historii i braterską siłą, jednoczącą wszystkich Polaków, pozwalając nam bez kompleksów współpracować z innymi narodami. Może osiągniemy większą narodową spójność, bardziej dojrzałą, bardziej odideologizowaną, aby nie wykorzystywano naszych podziałów do trzymania nas w ryzach politycznej zależności, aby miała realne podstawy duma Polaków i prestiż naszego Kraju.
o. Zygmunt Kwiatkowski SJ
ROZJECHANY KIERMASZ ŚWIĄTECZNY
Dodano: 27.12.2016
Rozjechany kiermasz bożonarodzeniowy w Berlinie, a może chodzi o to, że to Europa jest rozjechana, bo jest słaba i nie umie się bronić? Zamiast efektywnej obrony, ideologicznie zaklina rzeczywistość, mącąc ludziom w głowach propagandą, że u nas w Europie jest dobrze, bo jesteśmy wizytówką postępu i ostoją wolności na świecie.
Tymczasem Europa wyraźnie nie kuma - tak kolokwialnie należałoby powiedzieć o reakcji Europy na to co się na świecie dzieje, a przede wszystkim co dzieje się w niej samej. Nie umie się bronić, ponieważ ma kłopot ze zrozumieniem samej siebie. Na czym opieram to twierdzenie? Na takich reakcjach jak te związane z rozjechaniem kiermaszu świątecznego. Masakra w sercu Europy.
Pomimo nadzwyczajnej mobilizacji i fenomenalnej techniki, nie udało się zabezpieczyć centrum miasta przed miażdżeniem ludzi ciężarówką załadowaną żelazem. Terroryści urządzili masakrę większą od tej która mógłby spowodować czołg porwany gdzieś na poligonie, bo ten byłby zauważony i natychmiast byłby ogłoszony alarm, a czołg zniszczony zanim dotarłby do granic miasta. Przed czołgami umiemy się bronić, ale jak długo jeszcze? Bo skoro ktoś nie kuma w sprawach bezpieczeństwa, to znaczy, że nie kuma w tych sprawach. Skoro popełnia błędy i własnych błędów nie rozumie, to należy z tego wyciągnąć logiczny wniosek, że taki ktoś nas nie uchroni przed nieszczęściem, ale raczej nas w nie jeszcze wpakuje.
Będzie robił na przykład obłędne debaty na temat zagrożenia wolności obywatelskiej i dyscyplinował będzie na forum międzynarodowym członka Wspólnoty Europejskiej za naruszenie któregoś ze standardów obowiązującej poprawności politycznej, a jednocześnie ignorował już nie groźbę ale śmierć żywych ludzi, serwowaną przez terrorystę w centrum stołecznego miasta, któremu pozwolono, na domiar złego uciec, pomimo tego, ze był tam tłum ludzi.
Odnosi się zatem wrażenie, że niewiele daje pokaz policyjnej, czy wojskowej siły na ulicach miast europejskich. Nie przeraża to terrorystów i nie paraliżuje ich działalności. Widać, że doskonale dają sobie z tym radę. Co więcej, społeczeństwo europejskie będzie traciło do tych pokazów zaufanie, gdy z jednej strony będzie świadkiem tego, że ludzie giną, a z drugiej, gdy będą słyszeli mądre konstatacje specjalistów, że takich zamachów będzie przybywać i że trzeba je traktować jako zwykłe społeczne anomalie.
Co więcej, dostrzegą jeszcze i to, że debatę na temat tych zdarzeń świadomie się wycisza, zabiegając przy tym o to, aby broń Boże nie nadawać im znaczenia religijnego, podając do wierzenia publicznego ich zmodyfikowaną ideologicznie wersję. Jak można jednak liczyć na sukcesy działań w których ideologia bierze górę nad racjonalnością? Ponadto bardzo dezorientujące i frustrujące jest również to, że z jednej strony zabiega się o to, aby nie prowokować islamu i judaizmu, biorąc je pod czułą ochronę i jednocześnie odmawia się jej, choćby nawet w mniej czułej wersji chrześcijaństwu, które może być swobodnie krytykowane, obrażane i wyśmiewane.
Wydaje się, że dużo lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy byli po prostu bezpieczni w naszych domach i na naszych ulicach, aniżeli aby nas przekonywano, że zamachy terrorystyczne, to nieszczęśliwe wypadki, z którymi należny się pogodzić, bo lepszego systemu obrony przed nimi aniżeli nasz nigdzie na świecie nie ma i być nie może.
SŁowo jest rzeczywistością stwórczą. Słowo tworzy relacje i je zrywa, raduje i zasmuca, leczy i rani. Słowo jest znakiem życia i pozwala zrozumieć sens życia, będąc jego „światłem”. Ono wyjaśnia, tłumaczy, prowadzi. Tragedią jest nie przyjęcie Słowa Bożego. Wywołuje to egzystencjalny chaos i porównywalne jest ze znalezieniem się w ciemności. Niczego wówczas się nie rozumie i niczego się nie tworzy. Niczego wówczas nie ma poza ruinami i zgliszczami oraz poza rozczarowaniami i przerażeniem. Na tym polega i takie są skutki grzechu świata, który „swojego nie przyjął” i w ten sposób śmierć uczynił swoją. Ratunek jest w Jednorodzonym Synu Bożym, „pełnym łaski i prawdy”. Wiara w Niego jest naszą chlubą.
o. Zygmunt Kwiatkowski SJ
ODRZUCONE STAŁO SIĘ SPEŁNIENIEM
Dodano: 27.12.2016
Władza polityczna dąży do absolutnego panowania nad ludźmi. Ma to wpisane w swój „kod genealogiczny”. Czyni to wszystkimi metodami, używając również gwałtu zarówno werbalnego jak i fizycznego. Nie pozwala na to, aby rząd dusz posiadał kto inny, kreując się nie tylko na politycznego suwerena, ale również na strażnika prawdziwej religii, zamieniając jej prawdy w polityczną ideologię i domagając się oddawania jej boskiej czci. Kto jednak „wytrwa do końca, ten będzie zbawiony”, bowiem zbawia Prawda, a nie jej fałszywa imitacja.
Światem rządzi polityka. Cesarz zadecydował, że muszą opuścić Nazaret i udać się do Betlejem. Wydaje się, że czas jest zupełnie nieodpowiedni, a jednak proroctwa mówią, że Mesjasz miał się narodzić w Betlejem. Nie było „dla nich miejsca w gospodzie”. Sugestia, że nie przez przypadek, albo nieuwagę, ale „dla nich” nie było miejsca. Może właśnie dlatego, że Maryja była brzemienna i mogłaby narobić kłopotu właścicielom gospody. Tutaj nie polityk zadecydował, ale posiadacz gospody, dla którego liczył się zysk i jak najmniejsze koszty. Ubóstwo i samotność Maryi i Józefa stanowi łatwo rozpoznawalny znak mesjańskiego przyjścia Chrystusa: niemowlę złożone w żłobie, w stajni! To co wydawało się, że jest odrzuceniem na margines ludzkiej egzystencji, stało się spełnieniem Bożych zamiarów.
Ci, którzy są niechętni Chrystusowi, bezwiednie, nie wiedząc i nie planując tego, przyczynili się do wypełnienia wszystkich proroctw dotyczących przyjścia Mesjasza. Jak nie podziwiać Boga za Jego potęgę i mądrość. Jak się Mu nie zawierzyć, chociaż wydawać by się mogło, że Bóg jest bezsilny, że światem rządzi tyrańska władza i pieniądz, a dobro jest zepchnięte na margines, tak że się nie liczy. Zbawienie właśnie w taki sposób przychodzi. Szczęśliwy kto się nie załamie i jak pasterze będzie gotowy aby pójść za głosem anioła Bożej światłości.
o. Zygmunt Kwiatkowski SJ